Różyczka - ale w rzeczywistości

No i znowu będzie trochę o filmie. Nie wiem czy wspominałem, ale lubię oglądać filmy. A w zasadzie lubimy. I często oglądamy. Fajnie przecież zalec gdzieś na kanapie, z kocem, kubkiem zimowej herbaty i śledzić losy (mniej lub bardziej prawdziwe) ludzi poruszających się w meandrach związków i na ruchomych piaskach życia. Tak czy owak...wracając do filmu... To jest on oparty na prawdziwej historii. W latach 60-tych Służba Bezpieczeństwa skłoniła, młodą i atrakcyjną kobietę, aby uwiodła, sporo od siebie starszego, bardzo znanego pisarza prowadzącego działalność opozycyjną. No i ona z łatwością to zrobiła. Związała się z nim i pisała raporty o tym co robił, które potem dostarczała Bezpiece. Problem się zrobił wtedy, gdy zaczęła zauważać jak bardzo porządny, szarmancki i uczciwy jest ów pisarz. A ona zaczęła się w nim zakochiwać. I nagle zaczęła chronić osobę którą miała docelowo zniszczyć... Zaczęła więc żyć w kłamstwie. I to, najpierw powoli, a potem coraz szybciej zaczęło ją drążyć, zżerać...powodować ogromna frustrację. Dziewczyna zdaje sobie sprawę, że chroniąc pisarza stwarza sobie drogę do odkupienia win... I tu chyba przerwę opowieść o filmie i opowiem trochę o życiu. Bohaterka filmu żyje w kłamstwie... Tak jak ogromna ilośc ludzi w związkach. I nie chodzi tu nawet o wierność... Chodzi o oszukiwanie samego siebie. O to, że postrzegamy kogoś przez pryzmat np. początku naszej relacji. A potem, kiedy odkrywamy prawdę o tej osobie, kiedy zdajemy sobie sprawę, jak bardzo jest nam z nią "nie po drodze" to mówimy sobie: nie jest tak źle. Przecież tak rzadko słyszymy o długotrwałych, naprawdę szczęśliwych związkach, więc czemu u nas ma być inaczej? 
Skoro partner nie jest pijakiem, skoro partnerka jest nam wierna, skoro nie jest wobec nas używana przemoc fizyczna... TO nie jest tak źle! I tak podchodzimy do życia. Gdzieś tam oddala nam się wizja szczęścia. I okłamujemy siebie, że to właśnie jest szczęście. Czasami też okłamujemy nie siebie ale osobę bliską. Dlaczego? Bo chcemy uzyskać jakieś korzyści... I to wszelkiego rodzaju...nawet te materialne. Znamy parę. która zgłosiła się do nas bo chcieli się niejako zejść. Ona wyprowadziła się kilka miesięcy temu bo coś w niej pękło. On zrozpaczony chce ratować to małżeństwo bo przecież tak się kochają. I zaczynają się z nami spotykać w ramach coachingu dla par. Sporo kłopotów komunikacyjnych, kłopotów ze zrozumieniem drugiej strony... I nagle wychodzi temat, że ona ma żal, że mieszkanie, które on kupił nie jest w połowie na nią... Zapala się wielka czerwona żarówka... On tłumaczy, że to ze względów podatkowych, że inaczej nie dało rady itd, itp. ... Nie wchodząc w szczegóły... Ostatecznie okazało się, że ten coaching dla par nie miał sensu... Bo ona nie chciała nic naprawiać. Coś w niej się skończyło, coś umarło.... Ale chciała z tej relacji uzyskać chociaż połowę mieszkania. Więc zgodziła się na próbe naprawiania, mimo, że nie chciała nic naprawiać. A na koniec okazało się, że nie wyprowadziła się z racji pęknięcia czegokolwiek...ale wyprowadziła się do nowego partnera. Zaczęła budować cos innego. Z jednej strony jest to zrozumiałe. Coś się kończy - coś się zaczyna. Może decydując się na ten coaching chciała mieć pewność, że zrobiła wszystko co mogła. Może.... Nikt nie siedzi w jej głowie. Może nie była szczera bo się bała... Może nie umiała inaczej... Czas pokaże jak to zadziałało energetycznie na nią i na niego... Miejmy nadzieję, że każde z nich znajdzie najlepszą ścieżkę dla siebie.... Dobrego dnia:)